Praca w ambasadzie

Szok kulturowy i ciekawość świata – praca w ambasadzie Japonii

Wielu z nas marzy o podróżowaniu do egzotycznych krajów i odkrywaniu zupełnie nieznanych sobie miejsc. Jak się jednak okazuje, nie trzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, żeby zyskać niepowtarzalną szansę na obcowanie z kulturą inną niż ta, w której zostaliśmy wychowani. Dowiedziała się o tym Ola, która została zatrudniona przez japońską ambasadę jako lektorka języka angielskiego.

Japonia to wciąż miejsce owiane tajemnicą. Wiele się o niej mówi, każdy coś słyszał, jednak niewiele osób może pochwalić się wiedzą w temacie tego, jak naprawdę wygląda życie w tym egzotycznym, z naszej perspektywy, kraju. Moja dzisiejsza rozmówczyni miała szansę doświadczyć japońskiej kultury, poznać przedstawicieli tego fascynującego kraju i nauczać jego młodych obywateli.

Zacznijmy od początku. Jak to się stało, że zaczęłaś pracę w ambasadzie Japonii?

Szukałam pracy. Do ambasady trafiłam zupełnie przypadkiem, odpowiadając na ogłoszenie o pracę dla nauczyciela języka angielskiego.

W ogłoszeniu nie zostało wspomniane, że to praca w ambasadzie?

Nie. W ogłoszeniu znajdowała się informacja, że poszukiwany jest nauczyciel dla dzieci w przedziale wiekowym trzeciej i czwartej klasy; nie mówiące po polsku. O tym, że to praca w ambasadzie, dowiedziałam się dopiero na rozmowie kwalifikacyjnej.

Myślisz, że gdybyś wiedziała, że to praca w ambasadzie, to byś nie aplikowała na to stanowisko?

Myślę, że nie zdecydowałabym się wysłać swojego CV. Bałabym się, że nie podołam, że to zbyt ciężka praca. Pewnie byłabym przekonana, że z pracą w takim miejscu i w takim środowisku wiążą się ogromne wymagania. Podejrzewam zresztą, że wiele osób pomyślałoby podobnie. Dlatego bardzo się cieszę, że ukryli tę informację.

Jak długo pracowałaś w ambasadzie?

Kilka miesięcy. Pewnie zostałabym na dłużej, jednak musiałam zrezygnować z tej pracy z powodów osobistych. Bardzo dobrze wspominam to miejsce. Serdecznie wszystkim polecam.

Co tak bardzo ci się spodobało w pracy dla szkoły funkcjonującej przy ambasadzie?

Chyba przede wszystkim to, że panuje tam taki ogromny szacunek dla nauczyciela. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z takim podejściem.

Myślisz, że ten szacunek wiąże się bardziej z kulturą Japonii, czy z faktem, że to była ambasada?

Myślę, że w bardzo dużym stopniu było to spowodowane kulturą kraju. Spotkałam się z ogromnym szacunkiem ze strony pracowników ambasady, rodziców i samych dzieci. Myślę, że gdyby ogólna grzeczność wynikała jedynie z faktu, iż jest to tak oficjalne miejsce, jak ambasada, to takie zachowanie przejawialiby tylko jej pracownicy.

Pierwszy raz spotkałaś się z aż tak grzecznym podejściem?

Tak. Generalnie na tę grzeczność i szacunek składało się wiele drobnych rzeczy. Chociażby taka głupia sprawa jak ksero. Przez to, że maszyny były opisane po japońsku, często nie radziłam sobie z ich obsługą. Nikt nigdy nie miał problemu, żeby mi pomóc. Nawet jak to była już dziesiąta taka sytuacja w tym konkretnym dniu. Zawsze mogłam też liczyć na pomoc w odnalezieniu się na korytarzach, co było niezwykle ważne na początku. Rodzice też podchodzili do spraw szkolnych bardzo poważnie. Jeśli jakieś dziecko miało się nie pojawić na zajęciach, byłam informowana o tym z dużym wyprzedzeniem. Żebym się nie martwiła, nie musiała czekać… Oczywiście ode mnie oczekiwano tego samego. Jeśli jakieś dziecko by się nie pojawiło na zajęciach, bez wcześniejszej informacji ze strony rodziców, miałam natychmiast poinformować o tym fakcie. Praca w ambasadzie

Czy kiedykolwiek była taka sytuacja, że dziecko…

…nie przyszło bez informacji od rodziców? Nigdy. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji, że musiałam iść poinformować, że dziecko nie przyszło na zajęcia. Co więcej, nigdy się nie zdarzyło, żebym musiała wpisać dziecku spóźnienie. Jako nauczyciel pracowałam już z wieloma klasami i nie oszukujmy się, w szkole państwowej nie było tygodnia, żebym nie musiała wpisać komuś spóźnienia. Co więcej, w polskich szkołach nikt nie widział w spóźnieniu albo nagłej nieobecności niczego dziwnego. Po prostu u nas tak bywa. Dla Japończyków taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. W trakcie swojej pracy dla ambasady zauważyłam wiele różnic między tamtejszą szkołą a naszymi placówkami.

Mogłabyś coś więcej powiedzieć o tych różnicach? Jakich spraw one dotyczyły?

Chociażby podejście do zdrowia i sytuacji losowych. Zdarzyło się, w przeciągu tych kilku miesięcy, że zachorowałam. W tym czasie pracowałam w kilku szkołach: w ambasadzie, w szkole państwowej i szkołach prywatnych. W ambasadzie przyjęto informację o mojej chorobie na spokojnie. Życzono mi szybkiego powrotu do zdrowia i zapytano, jaki materiał ma przerobić z moimi klasami zastępujący mnie nauczyciel. Warto przy tym wspomnieć, że w szkole zatrudniony był specjalny nauczyciel, który znał pobieżnie materiał z każdego przedmiotu i był w stanie zastąpić dowolnego nauczyciela w trakcie jego krótkiej nieobecności. W polskich szkołach dyrektorzy i właściciele byli mniej wyrozumiali. Jedna z dyrektorek zasugerowała nawet, że jeśli straciłam głos, to przecież mogę przyjść i przeprowadzić z dziećmi zajęcia na tablicy interaktywnej nie odzywając się do nich.

Jak wróciłaś po chorobie, nikt nie miał w ambasadzie pretensji o długą nieobecność?

Nie. Co więcej, kiedy pojawiłam się ponownie na zajęciach, w trakcie pierwszej lekcji wszedł do mojej klasy przedstawiciel dyrekcji, żeby powitać mnie po chorobie i zapytać, czy już na pewno wróciłam do zdrowia. Byłam tak zaskoczona tym zachowaniem, że zapytałam innych lektorów, czy to zawsze tak wygląda. Okazało się, że witanie powracającego nauczyciela to swego rodzaju zwyczaj. Mój szok pogłębiała różnica między szkołą japońską i polską. W tej pierwszej życzono mi szybkiego powrotu do zdrowia i bardzo sympatycznie powitano mnie po powrocie. W drugiej sprawa została potraktowana tak, jakbym rozchorowała się specjalnie, na złość dyrektorce. Praca w ambasadzie

Może opowiesz, jak wyglądała praca z dziećmi? Coś cię zaskoczyło, miałaś jakieś trudności?

Potrzebowałam trochę czasu, żeby przestawić się na pewien specyficzny, powiedzmy „japoński”, sposób myślenia. Uczyłam dzieci z 3 i 4 klasy. System japońskich wartości był już w nich tak mocno zakorzeniony, że na przykład nie potrafiły się przyznać, że czegoś nie rozumieją albo nie wiedzą. Na początku pytałam swoich uczniów, czy wszystko rozumieją, czy wszystko jest jasne. Zawsze zapewniali mnie, że tak, oni wiedzą, rozumieją, nie ma żadnego problemu. Patrząc na nich, wiedziałam jednak, że siedzą nad jakimś zadaniem i nie mają pojęcia, jak powinni je wykonać. Musiałam się nauczyć, że w takich sytuacjach nie należy pytać, tylko po prostu podejść i najnormalniej w świecie wytłumaczyć jeszcze raz, tylko używając prostszych słów. W trakcie mojej pracy z małymi Japończykami mogłam się też przekonać, że te dzieci wykazują niemal zerową kreatywność. Świetnie wychodziło im rozwiązywanie testów. Kiedy miały nauczyć się czegoś na pamięć, były zachwycone. Jeśli jednak w trakcie zajęć poprosiłam je o zrobienie świątecznego rysunku, bo właśnie mówiliśmy o świętach Bożego Narodzenia, to zaczynały się stresować. Nie miały pojęcia, czego ja od nich chcę. Nie potrafiły dodać czegoś od siebie. Nie wiedziały czy chcę, żeby narysowały prezenty, rodzinne spędzanie czasu czy świąteczne jedzenie. Podobnie było z odpowiedziami na pytania. Nie radziły sobie, jeśli pytanie było zbyt ogólne. Musiałam się pilnować, żeby zawsze zadawać precyzyjne pytania.

Możliwość wolnej interpretacji tematu nie sprawdzała się w ich przypadku najlepiej?

Nie, zdecydowanie nie. Wolały mieć coś narzucone z góry, do nauczenia na pamięć. Wtedy chętnie pracowały i zgłaszały się do odpowiedzi. Jeśli jednak trzeba było coś samemu wymyślić albo odpowiedzieć na jakieś otwarte pytanie – nie potrafiły tego zrobić.

Jak wyglądała współpraca z rodzicami?

Rodzice byli zawsze bardzo zainteresowani sprawą przygotowania dzieci do zajęć i brali to sobie za punkt honoru, żeby dziecko było nauczone. Tutaj też mamy dużą różnicę między szkołą polską i japońską. W polskiej szkole, gdyby dziecko czegoś nie potrafiło czy nie poradziłoby sobie na sprawdzianie, rodzic by przyszedł i najpewniej miał do mnie pretensje, że to ja nie potrafię nauczyć jego dziecka. Bo to jest zawsze wina niekompetentnego nauczyciela, a nie rodzica, który na przykład nie dopilnował, aby dziecko powtórzyło materiał. Gdy w szkole w ambasadzie jeden z moich uczniów nie potrafił znaleźć odpowiednich słów, żeby udzielić poprawnej odpowiedzi, bo po prostu uciekło mu z głowy coś, co z pewnością wiedział, jego mama, która akurat była obecna na wizytacji, podeszła do mnie po zajęciach i zaczęła przepraszać mnie za to, że jej dziecko było nieprzygotowane do zajęć.

Czekaj, czekaj… Obecna na wizytacji?

Tak, w ambasadzie były organizowane lekcje otwarte, na które przychodzili rodzice. Siadali oni wtedy z tyłu sali i mogli obserwować jak ich dzieci zachowują się na zajęciach i co dokładnie robią. W sumie, jak tak teraz o tym myślę, to chyba nigdy nie miałam sytuacji, żeby jakieś dziecko było niegrzeczne. Zawsze na zajęciach panował idealny spokój.   No i wizyty rodziców to nie była jedyna forma nadzoru na zajęciach. W zasadzie na każdej lekcji ktoś wchodził do klasy. Osoba nadzorująca siadała na pięć minut, notowała coś i wychodziła. Na początku strasznie się tym stresowałam, bo myślałam, że jako nowa nauczycielka jestem sprawdzana i oceniana. Dopiero po jakimś czasie się dowiedziałam, że to nie ja jestem obserwowana, ale dzieci. O każdym dziecku były zbierane informacje, które później przekazywano do rodziców.

Czyli rodzice byli bardzo zaangażowani w szkolne życie swoich dzieci?

Tak. Byli zaangażowani. Zdziwiło mnie jednak to, że dzieci nie były zapisywane na żadne zajęcia dodatkowe. Może to było spowodowane istniejącymi i powielanymi powszechnie stereotypami, jednak byłam przekonana, że te dzieci będą miały całą masę zajęć pozalekcyjnych. Takie małe, japońskie robociki, które na każdym możliwym teście mają po 100%. W trakcie rozmów, rodzice mówili mi wprost, że oni nie wyobrażają sobie zapisywania dzieci na jakiekolwiek zajęcia dodatkowe. Mają oczekiwania wobec szkoły, że szkoła zapewni ich dzieciom odpowiedni poziom wykształcenia i sami nie muszą robić nic poza tym. Jedynym dodatkowym zajęciem była nauka gry na pianinie. Dzieci albo uczyły się w domu od rodziców albo w szkole od siebie wzajemnie. Uważam jednak, że przy tym całym zaangażowaniu, japońscy rodzice czasami przesadzają z surowością kar. Przynajmniej w moim odczuciu. U nas – osób, które wychowały się w kulturze europejskiej większość tych kar nie spotkałaby się z jakimkolwiek zrozumieniem, wolałabym jednak nie wdawać się w szczegóły. Najistotniejsze jest to, że oni podchodzili do tego bardzo spokojnie. Zaskakujące było też dla mnie to, że dzieci pokornie poddawały się wymierzonym przez rodziców karom. Nie wyobrażam sobie, że polskie dzieci zachowałyby się w ten sposób w analogicznej sytuacji. Praca w ambasadzie

W takiej sytuacji wychodzą dość drastyczne różnice kulturowe. Czy były jeszcze jakieś sytuacje, które zaskoczyły cię tak bardzo, jak ta związana z karą?

Tak, niejedna. Prawdziwy szok przeżyłam na przykład wtedy, kiedy omawialiśmy dział „dom i rodzina”. Poprosiłam wtedy dzieci, żeby każde z nich stworzyło rysunek swojego pokoju. W tym momencie zaczęli mnie pytać, który ze swoich pokoi mają narysować. Okazało się, że żadne z nich nie ma swojego pokoju. W japońskim domu jest wspólny salon, współdzielona sypialnia i pokój do nauki wypełniony książkami. Byłam zaskoczona, że dzieci, pochodzące z jakby nie było bogatych rodzin, nie mają swojej własnej przestrzeni, a oni byli zdziwieni, że u nas każdy ma swój pokój. Jakby… nie potrafili pojąć, że można spędzać czas samemu. Tak samo jak ja nie potrafiłam pojąć, że oni mogą nie odczuwać żadnej potrzeby prywatności. Interesującą sprawą był też wybór zawodu przez dzieci. W Polsce, jak rozmawiasz z dziećmi, wszystko opiera się o pewne stereotypy. Lekarz, prawnik, policjant, strażak. Czasami wybory dzieci, pomimo ich młodego wieku, podyktowane są jakimiś oczekiwaniami rodziców albo społeczeństwa. Dzieci po prostu podświadomie próbują się dostosować. W przypadku dzieci z Japonii miałam całkowity rozstrzał, jeśli chodzi o wybierane zawody. Na przykład jeden chłopiec chciał być projektantem LEGO, a dziewczynka chciała zajmować się układaniem kwiatów na weselach. I dla nikogo ten wybór nie był czymś dziwnym. Panuje ogromna otwartość. Presja ze strony rodziny pojawia się dopiero w momencie, kiedy ktoś mówi, że chce się czymś zajmować. Wtedy rodzina mówi „dobrze, ale masz być w tym najlepszy”. Nie ma jednak takiego, jak to ma często miejsce w Polsce, dzielenia zawodów na „lepsze” i „gorsze”.

Czy dzieci były zaskoczone jakimiś twoimi zachowaniami? Czegoś nie rozumiały, były zdziwione.

Pewnie część moich zachowań była dla nich dziwna, jednak nie dawały po sobie tego poznać. W trakcie mojej pracy w ambasadzie miałam okazję być świadkiem ciekawego spotkania, które pokazało, jak bardzo nasza kultura różni się od kultury japońskiej. Do ambasady zaproszono dzieci japońskich obywateli, które od małego wychowywały się w Polsce. Jak się okazało grupa polsko-japońska bardzo różniła się od japońskiej. I chociaż język nie stanowił jakiejkolwiek bariery, to widać było bardzo duże różnice w zachowaniu dzieci.

Czy po swoich doświadczeniach w ambasadzie, gdybyś miała okazję, wyjechałabyś do pracy do Japonii?

Nie wiem, jak bym się odnalazła tam na miejscu, w codziennym życiu. Pewnie chciałabym jednak spróbować, zobaczyć, potraktowałbym to jako przygodę. Nie na całe życie. Ale rok? Kilka miesięcy? W sumie – czemu nie.

A gdybyś miała okazję popracować w innej ambasadzie? Jakiegoś kraju, który z naszego punktu widzenia jest równie egzotyczny, co Japonia – odważyłabyś się?

Tak, chciałabym spróbować. Nawet jako eksperyment, czy przygodę, chciałabym zobaczyć, jak to wygląda w przypadku innych narodowości. Znajomi namawiają mnie na wolontariat na Madagaskarze. Zupełnie nie wiem, czego się tam spodziewać i coraz bardziej jestem na tak. Praca w ambasadzie to było zupełnie nowe, ciekawe doświadczenie otwierające na kulturę. Chętnie bym to powtórzyła.
Autorka Aleksandra

Aleksandra Łukasiewicz

Dziennikarka, copywriter, studentka filologii polskiej

Odkryj więcej...

nauka online

Oczami ucznia – nauczanie online

Nauczanie online to temat rzeka. Wielu nauczycieli dzieliło się już swoimi opiniami na jego temat. Na łamach nauczycielskich blogów i facebookowych grup mówiło się o

Czytaj »
materialy swiateczne

Najlepsze materiały na świąteczną lekcję

Mrozek poszczypał za policzki, gdzieniegdzie śnieg przyprószył, grudzień rozgościł się na kartach kalendarza – sezon przedświąteczny w pełni! Jak sezon przedświąteczny, to i bożonarodzeniowa lekcja

Czytaj »

Odkryj więcej...

nauka online

Oczami ucznia – nauczanie online

Nauczanie online to temat rzeka. Wielu nauczycieli dzieliło się już swoimi opiniami na jego temat. Na łamach nauczycielskich blogów i facebookowych grup mówiło się o

Czytaj »
materialy swiateczne

Najlepsze materiały na świąteczną lekcję

Mrozek poszczypał za policzki, gdzieniegdzie śnieg przyprószył, grudzień rozgościł się na kartach kalendarza – sezon przedświąteczny w pełni! Jak sezon przedświąteczny, to i bożonarodzeniowa lekcja

Czytaj »

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Zapisz się do newsletter'a

[mailerlite_form form_id=1]

Zapisz się do newsletter'a

[mailerlite_form form_id=1]