Dla nikogo nowością nie jest fakt, że ścieżka edukacyjna każdego z nas to pasmo ciągłych narzekań. Zaczynamy od wczesnej podstawówki i niezapowiedzianej „kartkówy z majcy”, przez babki, które się uwzięły, aż po licealne rozterki maturalne. Niemniej, pewnie więkoszość się zgodzi, że w czołówce tego zaciętego wyścigu pt. „edukacyjnego nieszczęścia bezmiar wielki” są studia. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy na swój kierunek nie narzekał.
Jak już jesteśmy w temacie uczelni wyższych, niezwykle dyskusyjną kwestią jest program nauczania na większości kierunków w Polsce. Na tyle dyskusyjną, że podczas niezliczonych debat przy sobotnim piwku, gdzieś pomiędzy rozmową o podatkach a rozgrzebywaniem mundialowych ran, zostaje wysunięty zazwyczaj jeden słuszny wniosek – żaden z ciebie ekspert po studiach.
Wydawałoby się, że każdy to wie, a mimo to ludzie nadal zapytają świeżo upieczonego inżyniera budownictwa, czy postawi im dom. Od studenta medycyny oczekują bycia drugim Housem. Zaś po absolwencie studiów językowych spodziewają się, że nieszczęśnik ten stał się już native speakerem, który językiem obcym włada jak Xena mieczem.
Bądźmy jednak szczerzy – to dopiero zalążek najbardziej irytujących sytuacji, z którymi będziesz mierzyć się niemal każdego dnia.
A co się po tym robi?
Poznawanie nowych ludzi zazwyczaj wiąże się z krępującą ciszą, jeszcze bardziej krępującymi spojrzeniami i główkowaniem, o co by tutaj zagaić, aby tę ciszę wypełnić. Zaraz obok niezawodnego tematu pogody, przeplatanego jękami frazowymi, pada pytanie dotyczące studiów.
I o ile studia filologiczne nikogo nie dziwią, o tyle na słowo „lingwistyka” widzisz delikatne zmieszanie na twarzy rozmówcy. Tak, to ten moment, kiedy twój kierunek został zdegradowany do bibliotekoznawstwa na Wyższej Szkole Rakietowej im. Łajki, a ciąg dalszy rozmowy jest równie przewidywalny co scenariusze Patryka Vegi. Po niepewnym przytaknięciu głową, z ust delikwenta pada pytanie: co się po tym robi? Kiedy już wyjaśnisz na czym ten enigmatyczny kierunek polega, leci kolejny strzał – komentarz. Komentarz, który zazwyczaj delikatnie nasączony jest pogardą do zawodu nauczyciela lub zwyczajnie podważa istotę pracy tłumacza.
Jak jest po angielsku…
podgrzybek złotopory? Nie ma problemu. Doskonale się składa, ponieważ używam angielskiego odpowiednika tego słowa jakieś szesnaście razy dziennie.
To co? Może przejdziemy teraz do działania silnika czterosuwowego? Oczywistym jest, że prowadzenie zajęć z języka obcego wiąże się z wprowadzaniem nowego słownictwa. Czasami czujesz się jednak jakbyś był na lekcji ze strzelającą do Ciebie z CKM-u Nataszą Urbańską. Przyjmujesz wszystko na klatę, dzielnie odpowiadasz na pytania, nieustannie ocierając pot z czoła. Szkoda, że zaraz i tak dostajesz kulkę prosto w łeb z bonusem w postaci pogardliwego uśmieszku ucznia.
Niektórzy, sięgając pamięcią do podstawówki, mogliby przyrównać to również do lekcji matematyki, kiedy to po dziś dzień spędzająca sen z powiek nauczycielka odpytywała z tabliczki mnożenia. Jest tylko jedna drobna różnica. Tabliczka mnożenia zawiera 100 działań. W języku angielskim, jak oszacowano w roku 2010, jest ponad milion słów. Może się więc, kurcze, zdarzyć, że czegoś nie będziesz wiedzieć.
Tobie to zajmie chwilkę
Przejdźmy teraz do tematu tłumaczeń. Od 7 rano, kiedy to tylko zwleczesz się z łóżka, zaczynasz już planować swój wieczór. Myślisz o tym, jak to założysz ciepły dresik, okryjesz się kocem, kupisz parę niepotrzebnych rzeczy na Aliexpress, pooglądasz koty, napiszesz, że ktoś w Internecie nie ma racji, a potem ze spokojną głową pójdziesz spać. Plan doskonały, nieprawdaż? Zostaje on jednak zaburzony, gdy dostajesz wiadomość z serii: „podeślę Tobie krótkie tłumaczonko do zrobienia, co? Tobie zajmie to chwileczkę, a ja muszę to jak najszybciej umieścić w swojej pracy. JAK NAJSZYBCIEJ”. Asertywność nigdy do twoich mocnych stron nie należała, więc godzisz się wykonać to szybkie tłumaczonko. Chwilę później na skrzynkę pocztową dostajesz ten tekścik, który obok słowa „krótkie” nawet nie leżał. Czcionka 10, interlinia 0, a całość dotyczy elektrotechniki. Chyba. To jedno z nielicznych słów, które rozumiesz. Jak już coś robić, to robić to dobrze, więc spod swojego pióra gniota nie oddasz. Podczas tej chwileczki przechodzisz trzy załamania nerwowe, a jak w końcu oddajesz tłumaczonko, to prawdopodobnie usłyszysz, że pewnie i tak tego nikt nie przeczyta.
Wściekasz się i denerwujesz. Czasami nawet żałujesz, że nie jesteś Darthem Vaderem i nie możesz pozbyć się co bardziej męczących delikwentów gestem dłoni.
Kończysz studia, zaczynasz pracę. Wymieniasz ciekawskich, nowo poznanych członków braci studenckiej na równie ciekawskich uczniów. I co? I okazuje się, że chociaż własną edukację masz za sobą, narzekanie wcale nie przechodzi.