Decyzja o założeniu szkoły językowej może zostać podjęta przez każdego nauczyciela czy lektora języka obcego. Czasami są to osoby, które w młodości nie wiązały swojej przyszłości z nauczaniem języków. Miały zupełnie inne plany. Jak się jednak okazuje – niekiedy zmiana życiowych planów o 180 stopni stanowi pierwszy krok na drodze do sukcesu.
Moja dzisiejsza rozmówczyni, Ania Barbarska, to kobieta, która ma tysiąc pomysłów na minutę i stara się zrealizować je wszystkie – naucza języka angielskiego; jest właścicielką szkoły językowej na warszawskim Wilanowie; samodzielnie wydała karty StoryBits, które dla wielu stały się nieodzowną pomocą dydaktyczną i coachingową; założyła sklep Teacher’s Corner, w którym każdy nauczyciel języków obcych znajdzie coś dla siebie.
Chociaż dzisiaj Ania spełnia się w każdej ze swoich zawodowych ról, gdybyście w dzień zakończenia szkoły średniej powiedzieli młodej Ani: „będziesz uczyć języków obcych”, prawdopodobnie zabiłaby was śmiechem. Jak jednak wiadomo – życie potrafi zaskoczyć i czasami człowiek odnosi sukces w branży, w której zupełnie się tego nie spodziewał.
Powiedz mi, jak to się stało, że zaczęłaś uczyć języka angielskiego?
Zaczęłam uczyć angielskiego na początku studiów. Studiowałam wtedy ochronę środowiska. Nie miałam żadnego wykształcenia filologicznego, jednak byłam dumną posiadaczką certyfikatu CAE.
W tamtych czasach nauczanie języka było najlepiej płatną pracą. To był ten okres, kiedy w większości miast dopiero zaczynały powstawać pierwsze szkoły językowe. Brakowało nauczycieli języków. Standardem było, że angielskiego w szkole publicznej uczyła przekwalifikowana rusycystka. Język pojawił w prawie każdej szkole, jednak brakowało kadry, przez co jakość nauczania mocno kulała. Więc nawet jeżeli byłaś dziewczyną w wieku 19 lat, jak ja wtedy, ale miałaś zrobione CAE, to dla takiej nowo powstałej szkoły językowej byłaś cennym nabytkiem jako lektor.
Dla mnie to był właśnie początek przygody z nauczaniem.
Po pierwszym roku pracy w szkole językowej stwierdziłam, że studia przyrodnicze to niekoniecznie jest kierunek, w którym chcę iść.
Wówczas zapadła decyzja, że będziesz nauczycielem?
Nie. Plan był inny. Już wcześniej myślałam o tłumaczeniach, więc przeniosłam się na studia dla przyszłych tłumaczy, czyli lingwistykę.
Oczywiście nadal cały czas uczyłam. To było w sumie nieprzerwane 6 lat pracy w szkole językowej
Zaczynałam od uczenia dzieci w wieku 8-9 lat, później dostawałam grupy coraz starszych uczniów. Wśród nich były dzieciaki, które uczyłam od maluchów po maturę. Wspominam to jako świetne doświadczenie, bo miałam okazję obserwować, jak się zmieniają i rozwijają. Bardzo przyjemne.
Zabawne przy tym jest to, że mieszkałam w małej miejscowości pod Warszawą i część moich uczniów była kolegami i koleżankami mojej młodszej siostry. Zdarzało się więc tak, że najpierw w ciągu dnia prowadziłam lekcje, a później, wieczorem, szłam na imprezę i ze swoimi najstarszymi uczniami piłam piwo. Wyobrażasz to sobie? Strasznie lubiłam ten czas w swoim życiu.
Wciąż marzyłam jednak o byciu tłumaczem i miałam zaplanowane, że kiedy tylko skończę studia, zacznę pracę w biurze tłumaczeń. Usiądę przed komputerem, obłożę się słownikami i będzie mi fajnie, bo zajmę się pracą z tekstem.
Nie było tak pięknie, jak to sobie zaplanowałaś, prawda?
Rzeczywistość tłumacza okazała się kompletnie inna, niż oczekiwałam. Praca w biurze tłumaczeń jest trochę jak praca przy taśmie w fabryce. Robienie przekładów w domu na własny rachunek też było dalekie od mojej romantycznej wizji. Najbardziej chyba rozczarowała mnie samotność tego zawodu. To, że siedzi się z tekstem przez wiele godzin i to nie kilka, ale kilkanaście, a czasami nawet kilkadziesiąt, z małymi przerwami na jedzenie i sen, bo jak masz pilne zlecenie to siedzisz i robisz. Doświadczenie bardzo ciężkie na poziomie społecznym.
Po urodzeniu córki słyszałam od wielu osób jak mi zazdroszczą, że mogę siedzieć z małą w domu i w tym czasie wykonywać swoją pracę. Miałam ochotę wręczyć takim „zazdrośnikom” dziecko wraz z tekstem o pięćdziesięciu rodzajach śrubek, żeby sprawdzić, jak sobie poradzą, zajmując się jednym i drugim równocześnie.
Potrzebowałam wyjść z domu. Potrzebowałam kontaktu z ludźmi… No ale – ja znam tylko języki, nic innego nie potrafię robić… Najprostszym wytrychem do wolności był dla mnie powrót do uczenia. Zaczęłam pracę w szkole językowej mieszczącej się niedaleko mojego domu.
Jak wyglądała współpraca z tamtą szkołą językową?
Moim pierwszym uczniem był dość znany polityk – to był kurs indywidualny, którego nikt nie chciał poprowadzić, bo chodziło o dość trudny język specjalistyczny. Ja, mając za sobą doświadczenia tłumacza, świadoma tego, że żaden temat nie boli, bo nawet jak się na czymś nie znam, to mogę się douczyć, potraktowałam te zajęcia jako kolejne wyzwanie.
Wtedy zaczęła się moja przygoda z nauczaniem dorosłych. Wcześniej uczyłam dzieci, młodzież, studentów… Z uczeniem takich dorosłych-dorosłych nie miałam żadnego doświadczenia. Okazało się, że uczenie ludzi w wieku 30-40, a nawet 50 lat i więcej nie jest wcale takie trudne. Często nawet łatwiejsze niż uczenie dzieci. Dodatkowo jest to zajęcie bardzo ciekawe i rozwijające, poszerzające horyzonty. Od moich dorosłych uczniów nauczyłam się tak dużo, że czasami zastanawiam się, kto komu powinien płacić za te lekcje.
I tak pracowałam sobie w szkołach językowych. Odkrywałam nowe zagadnienia metodyczne, eksperymentowałam z nowymi technikami, uczyłam się od moich uczniów i kolegów z pracy. Zaczęłam wprowadzać swoje pomysły na kursy, dzieliłam się swoimi projektami na ofertę – część moich pomysłów przechodziła i odnosiła sukces, inne nie. W pewnym momencie zrobiłam się zwyczajne zazdrosna o te moje pomysły.
Łapałam się na myślach w rodzaju: „Kurczę, robię całkiem sporo, tu wymyślam nową ofertę, tam zajmuję się rekrutacją, gdzie indziej metodyką i organizacją, a nic z tego nie mam; przecież te wszystkie rzeczy mogłabym robić w swojej własnej szkole językowej”.
Czy na tym etapie już pracowałaś na własną działalność?
Tak, prawie cały czas miałam własną działalność gospodarczą.
Dawało mi to wiele możliwości – mogłam wystawiać faktury firmom za tłumaczenia, byłam chętniej zatrudniana przez szkoły językowe, zyskiwałam możliwość negocjacji stawki za godzinę pracy, a także wliczania w koszty materiałów, no i mogłam mieć swoich klientów indywidualnych.
Zatem nie przeskoczyłaś bezpośrednio od bycia pracownikiem do założenia własnej szkoły językowej. To był pewien proces?
Tak, dokładnie tak było. Zresztą, na samym początku, planując założenie własnej szkoły, nie myślałam o czymś dużym. Miałam wizję małego, wynajętego gdzieś pokoiku, w którym będę sama prowadzić zajęcia.
Wizja takiego niewielkiego pokoiku zaświtała mi w głowie nie bez powodu. Przez pewien czas równolegle z prowadzeniem lekcji pracowałam w biurze tłumaczeń jako weryfikator. Firma obchodziła w tamtym czasie swoje dziesięciolecie i właścicielki opowiadały o jej początkach. Mówiły, jak wynajęły niewielki pokoik w najtańszym, starym biurowcu w jednej z najgorszych lokalizacji w Warszawie.
Pomyślałam sobie, że jak im się udało, to i mi się uda.
To był ten moment, w którym wiedziałam, że jeśli chcę się uniezależnić, powinnam mieć własną bazę klientów, bo jak już wynajmę ten swój pokoik, to muszę mieć czym za niego zapłacić.
Zaczęłaś szukanie swojego pokoiku?
Szukałam odpowiedniego miejsca, ale żadne mi się nie podobało. W końcu ustaliłam z mężem, że kupimy lokal, traktując go jako lokatę naszych oszczędności i później najwyżej sprzedamy – będzie inwestycja.
Szukaliśmy i znaleźliśmy to miejsce, w którym teraz rozmawiamy. Miejsce, które okazało się sporo większe niż mój wymarzony pokoik.
Większe, ale nie za duże. Nie chciałam ogromnego lokalu, bo nie chciałam się przestrzelić. Cały czas myślałam o tym, ile czasu i pieniędzy potrzebuję na rozruch szkoły.
Czy jak zaczynałaś prowadzić szkołę, to pojawiły się momenty zwątpienia?
Tak, miałam taką ciężką sytuację na samym początku. Problem wynikał z tego, że szkoła otworzyła się z dużym opóźnieniem. Załatwienie pewnych spraw administracyjnych – z przyczyn zupełnie niezależnych – zajęło mi aż pół roku. Lokal był wykończony już w marcu, prowadziłam w nim pojedyncze zajęcia, ale oficjalnie mogłam otworzyć szkołę dopiero w październiku.
Pamiętam jak dostałam ostateczne zezwolenie z lokalnego urzędu: wsiadłam do samochodu i się popłakałam. Bo tyle czasu chodziłam i załatwiałam jedną – wydawałoby się głupią – rzecz.
Przygotowując się do otwarcia, bardzo ambitnie opracowałam grafik na pierwszy rok szkolny. Zaplanowałam liczne grupy w zależności od poziomu i wieku uczniów… Tymczasem żadnej z tych planowanych grup nie udało mi się uruchomić. Grono moich dotychczasowych klientów powiększyło się zaledwie o kilka osób. Byłam wtedy bardzo rozczarowana, a nawet przerażona.
Teraz wiem, że wtopy, zwłaszcza na początku działalności, to rzecz jak najbardziej naturalna. Nie ma co się poddawać. Trzeba być cierpliwym, bo jak zaczynasz swój własny biznes, to musisz liczyć się z tym, że prawdopodobnie będziesz przez jakiś czas harować od rana do nocy i jeszcze na dodatek dokładać do interesu.
Myślisz, że są osoby, które rezygnują zbyt wcześnie? Takie, które gdyby przetrzymały tę początkową presję, to stałyby się właścicielami nieźle funkcjonującego biznesu, jednak początek je przerósł?
Tak, to widać w wielu miejscach. Szczególnie takich jak nasz Wilanów, gdzie powstaje wiele nowych osiedli, jest sporo lokali dostępnych na wynajem i otwiera się mnóstwo nowych punktów usługowych. Szkół językowych, które tutaj powstały i w ciągu jednego roku się zamknęły, nie sposób zliczyć.
Czy jak zakładałaś swoją szkołę językową to pojawiły się jeszcze jakieś problemy?
Kilka osób się na mnie obraziło, kiedy odchodziłam ze szkół, dla których wcześniej pracowałam. Przy czym obrażali się na mnie zarówno właściciele szkół, jak i uczniowie.
Obraziły się na mnie nawet dziewczyny ze szkoły, do której chodziłam jako uczeń na włoski. Uznały, że pojawiłam się u nich tylko i wyłącznie po to, żeby podpatrzeć, jak działa ich biznes. Było to o tyle zabawne, że kiedy zapisywałam się na włoski, jeszcze nawet nie myślałam o założeniu własnej szkoły językowej. Po prostu chciałam na chwilę zostawić dziecko z mężem i mieć półtorej godziny świętego spokoju.
To w sumie takie głupie sprawy, ale było mi przykro, że jestem posądzana o nieuczciwość i złe intencje.
Jak myślisz, co spowodowało, że tobie się udało, a tyle innych placówek nie przetrwało?
Liczę. Po pierwsze, mam swój lokal. Dzięki zarobkom szkoły mogę spłacać powoli kredyt, którego rata wynosi dużo mniej niż miesięczne koszta wynajmu takiego miejsca. Po drugie, od początku nie szalałam z wyposażeniem. Nie kupiłam tablic interaktywnych, bo uznałam, że będą jedynie drogim bajerem, którego posiadanie nie jest w żaden sposób uzasadnione. Nie kupowałam najdroższych materiałów. Starałam się zachować zdrowy rozsądek i pilnować płynności finansowej. Po trzecie, rozsądnie ustalam ceny: nie musimy być najtańsi, przyciągamy klientów jakością.
Na jakim etapie zatrudniłaś swojego pierwszego pracownika?
Od samego początku wiedziałam, że będę zatrudniać. Otworzyłam rekrutację, gdy tylko udało mi się załatwić wszystkie formalności związane z uruchomieniem placówki.
Pamiętam, jak siedziałam w szkole, w której znajdowały się tylko trzy krzesła. Wydałam wszystkie pieniądze, które miałam przeznaczone na dostosowanie oraz urządzenie lokalu i obiecałam sobie, że na każdą kolejną rzecz zarabiam ze swoich zajęć. Więc jeździłam do IKEA i przywoziłam pojedyncze meble. Tego roku na święta zażyczyłam sobie od bliskich elementy wyposażenia – takie jak szklanki czy czajnik.
Pamiętam, jak przeprowadzałam tę pierwszą rekrutację, siedząc na jednym krześle, z telefonem stacjonarnym leżącym na drugim i kandydatką siedzącą na trzecim. Bo nie było żadnego biurka czy stołu. Warunki były specyficzne, ale to był też złoty okres mojej rekrutacji. W tamtym czasie, jak dawałam ogłoszenie, że szukam lektorów, to w ciągu jednej nocy miałam na komputerze 100 CV i mogłam przebierać. Obecny rynek pracy jest zupełnie inny.
Z tych pierwszych rekrutacji nadal są z nami Jacob i Magda.
Zaczęłam rekrutację szybko, bo wiedziałam, że skoro już wydałam pieniądze na więcej niż jeden pokoik, to muszę zapełnić sale kolejnymi lektorami, żeby lokal mógł na siebie zarabiać. Miałam też świadomość tego, że muszę się z kimś podzielić swoimi lekcjami. Gdybym wzięła sobie po uszy zajęć, to nie miałabym czasu na ogarnięcie innych spraw, a prawda jest taka, że jako właściciel szkoły masz całą masę zadań. Nie da się prowadzić zajęć przez kilka czy kilkanaście godzin dziennie, zajmować się sekretariatem, robić marketing i jeszcze myśleć strategicznie o rozwoju szkoły.
Od początku zakładałaś, że w twojej szkole będzie funkcjonował sekretariat?
Dla mnie to ważny element. Dzięki pracy dziewczyn w sekretariacie nie muszę się zajmować biurokracją, której strasznie nie lubię. Czemu miałabym sobie robić tę przykrość i ślęczeć nad sprawami biurowymi, skoro mogę w tym czasie poprowadzić lekcje, porozmawiać z lektorami lub zająć się negocjacją warunków współpracy z klientem biznesowym?
W momencie gdy zatrudniałam pierwszą osobę do pracy w biurze, policzyłam sobie dokładnie, ile godzin zajęć sama muszę poprowadzić, żeby zapłacić takiej osobie. Okazało się, że wcale nie tak dużo. Jestem zadowolona z podjętej wtedy decyzji. Z obecnej perspektywy widzę ile w ten sposób zaoszczędziłam czasu, który mogłam poświęcić na rozwój.
Czy w trakcie tych pięciu lat prowadzenia szkoły językowej znalazłaś się ze swoim biznesem w jakiejś sytuacji zagrożenia?
Prowadzenie takiej firmy to ciągła drama, nieustannie coś się dzieje. Na przykład dwa, czy trzy lata temu, z dnia na dzień, otworzyła się tuż obok nas konkurencyjna szkoła językowa. Drzwi w drzwi. Część klientów, kierujących się do nas, lądowała tam, bo było taniej. Krótko. Ta szkoła błyskawicznie się zamknęła.
Jaki element związany z prowadzeniem biznesu dla ciebie, jako właściciela, jest najważniejszy?
W usługach najważniejszy jest klient. Jeżeli chcesz go utrzymać, musisz swoją usługę świadczyć nie tylko rzetelnie, ale również tak, aby czuł się u ciebie dobrze i do ciebie wracał. Widziałam zbyt wiele miejsc, nie tylko szkół językowych, gdzie złe nastawienie personalu odpychało klienta. Właściciele tych miejsc ewidentnie nie lubili swoich klientów, ale dziwili się, że ci do nich nie wracają. U nas jest inaczej: my lubimy naszych klientów, a oni lubią nas. I zostają z nami na lata.
Czy w trakcie prowadzenia swojej działalności miałaś moment, że dopadł cię kryzys?
Miałam. To było jakieś dwa lata temu, zanim jeszcze postanowiłam publikować własne gry i zaangażować się bardziej w inne działania związane z nauczaniem języków. Myślałam wtedy, czy nie zamknąć tego wszystkiego w cholerę, bo cały czas zarabiałam mniej, niż gdybym sama udzielała lekcji. Z tyłu głowy, miałam wciąż myśl o tym, że gdybym cały czas spędzany w pracy wypakowała sobie na full lekcjami, to zarabiałabym więcej. Rozważałam zamknięcie szkoły i zajęcie się czymś zupełnie innym.
Teraz sądzę, że to był efekt pewnej monotonii, która mnie dopadła. Jestem osobą, która potrzebuje robić cały czas nowe rzeczy. Najpierw tłumaczyłam, później zakładałam swoją szkołę, ostatecznie zaczęłam projektować gry edukacyjne i prowadzić sklep.
Prowadząc swoją działalność przez tyle czasu nie myślałaś o otwarciu jakiejś filii albo o zamianie lokalu na większy?
Był taki moment, gdy o tym myślałam. Miałam jednak okazję obserwować wcześniej z bliska upadek pewnego klubiku dziecięcego. Właścicielki, mając poczucie, że dobrze sobie radzą, postanowiły otworzyć filię. Niestety filia okazała się niedochodowa i pociągnęła cały biznes w dół.
Zakładanie nowej filii, czy przeniesienie się do nowego, większego lokalu oznacza zazwyczaj zrobienie kroku w tył: konieczność zapewnienia buforu finansowego na okres rozruchu. Jeżeli ktoś jest gotowy na to wyzwanie, to fajnie. Ja nie byłam i zdecydowałam się przenieść ciężar działalności na zajęcia mobilne: w firmach i domach naszych klientów.
Obecnie nasza siedziba pełni funkcję huba, w którym skupia się praca biura, są organizowane warsztaty dla lektorów, jest dostęp do biblioteczki z podręcznikami i grami oraz do urządzeń biurowych, można się umówić z metodykiem i – oczywiście – odbywa się tu część zajęć. Każdy z naszych lektorów jest tutaj przynajmniej raz w tygodniu.
To istotne?
Lubię pracować z fajnymi ludźmi i lubię wiedzieć kto dla mnie pracuje. Ponieważ wszystkich mogę tu spotkać, mam okazję ich lepiej poznać i lepiej zadbać o ich potrzeby. Bo jak już znajdziesz fajnych ludzi do pracy, to najważniejsze jest, żeby było im u ciebie dobrze. Lektorzy, podobnie jak klienci, kiedy czują się zaopiekowani i docenieni, przychodzą na zajęcia z uśmiechem i motywacją do działania.
Uważam, że ludzie, którzy pracują w szkole językowej są jej najważniejszym i najcenniejszym zasobem.
Oczywiście, zarządzanie gromadą lektorów to nie zawsze sielanka. Zdarzały nam się rekrutacyjne porażki, miewaliśmy sytuacje, kiedy lektor okazywał się niegodny zaufania z różnych powodów. I nie chodzi tu o brak kompetencji, a bardziej o zachowanie i podejście do obowiązków, osobowość.
Zdarzyło się, że z powodu niewłaściwego podejścia jakiejś osoby wpadłaś w szał?
Zdarzyło się.
Wszystkim naszym lektorom staramy się układać zajęcia w wygodne bloki. Któregoś roku połowę grafiku zajęć ułożyliśmy pod kątem wygody pewnej bardzo dobrej lektorki, mocnej merytorycznie i bardzo dobrze nawiązującej relacje zarówno z grupami, jak i z klientami indywidualnymi. Oddałam jej nawet kilku moich ukochanych uczniów. Wszystko pięknie… Do momentu, kiedy w drugim tygodniu kursów oświadczyła, że odchodzi, bo zakłada własną szkołę językową wspólnie z przyjaciółką i musimy się rozstać z dnia na dzień.
Zostałam wystawiona do wiatru w najgorszym możliwym momencie – na przełomie września i października – kiedy znalezienie dobrego lektora gotowego objąć dużą liczbę godzin graniczy z cudem.
A klienci? Ktoś wyprowadził cię jakoś wyjątkowo z równowagi?
Wydaje mi się, że mamy szczęście do klientów. Na nasze kursy przychodzą niemal wyłącznie fajni ludzie. Zdarzały się oczywiście jakieś denerwujące sytuacje, gdy ktoś zwlekał z płatnością… Ale generalnie obyło się bez większych dramatów.
Jakaś sytuacja wywołała u ciebie szczególnie silne emocje?
Mieliśmy kiedyś klientkę, która kilkakrotnie próbowała podkupić nam jedną z lektorek. Dobrze pamiętam poczucie zniesmaczenia, że ktoś może się tak zachować. Z drugiej jednak strony miałam wielką satysfakcję i poczucie, że pracuję z naprawdę świetnymi i uczciwymi osobami, kiedy lektorka przyszła do mnie i opowiedziała mi o podchodach klientki. Mega satysfakcja!
Satysfakcja jest w ogóle emocją, którą najczęściej odczuwam obserwując jak rozwinęła się moja szkoła. W tej chwili działa doskonale z zaledwie symbolicznym udziałem z mojej strony. Zajmuję się tu głównie podejmowaniem kluczowych decyzji i kontrolowaniem czy wszystko gra. Kiedy patrzę na moje lektorki i lektorów oraz ich klientów, kiedy widzę, jakie pozytywne relacje są nawiązywane w naszej szkole i jak profesjonalnie podchodzą do swojej pracy wszystkie osoby, które u mnie obecnie pracują, czuję się naprawdę dumna.
Bardzo budujące jest też śledzenie losów ludzi, którzy się u nas rozwijają. I to nie tylko uczniowie i lektorzy, w tym moja genialna metodyczka Magda, która zaczynała u nas jako jedna z lektorek. To również obsada biura: dziewczyny, które zrekrutowałam kiedyś do recepcji mają w tej chwili naprawdę bardzo wymagające obowiązki i stają na wysokości zadania. Czuję niesamowitą satysfakcję, że stworzyłam miejsce, gdzie ludzie nie robią ciągle tego samego, ale mają okazję się nieustannie rozwijać i robić nowe, ciekawe rzeczy. Nieustannie próbować czegoś nowego.